Wczoraj zawsze było dla mnie ciekawsze, lepsze, więcej dające. – Rozmowa z Józefem Bilskim o poezji, historii i zakapiorskim Bieszczadzie.
Józef Bilski – poeta, historyk, animator kultury, wędrowiec, miłośnik Bieszczadów i pogranicza oraz pomysłodawca i organizator Lubelskiego Przeglądu Poetyckiego Strojne w Biel i bieszczadzkiego festiwalu Trombita Folk-poezja-blues. Wydał sześć tomików z wierszami. Jest laureatem ogólnopolskich konkursów literackich i fotograficznych, a także Złotego Pióra 2022 r. przyznanego przez Związek Literatów Polskich, Oddział w Rzeszowie w kategorii poezja, za tomik Miejsce.
W tym momencie ukazuje się płyta Gdzieś w Bieszczadzie, na której trzynastu wykonawców umuzyczniło moje teksty.
Jesień od Przemyśla Górna Wetlina całkiem pod wieczór
J.: W jednym ze swoich wierszy zdradzasz, że jest w Bieszczadach takie miejsce gdzie natchnienie sprzedawane jest na kufle, a smugi myśli prześwitują przez witraże. Często tam bywasz?
J.B.: Tu akurat miałem na myśli pewną knajpę, acz w sumie całe Bieszczady takie dla mnie są. Ja zasadniczo tam mieszkam od ponad dekady. Często bywam wszędzie indziej, bo zarówno prowadzenie fundacji, jak i bycie aktywnym poetą skutkuje życiem w drodze. Najbardziej drażni to jesienią, kiedy Bieszczady pustoszeją i można by godzinami patrzeć w płowiejące zbocza gór, ale… jest to najlepszy czas na spotkania autorskie i trzeba jechać, zarobić na kieliszek chleba.

fot. Anna Prościńska
J.: Piszesz, bo?
J.B.: Samo się pisze… Wrażenia z włóczęg po górach, podróży autostopowych, spotkań z ludźmi pod przydrożnym sklepem – wszystko wraca jakąś bezsenną nocą, w jakimś otwartym do późna barze…
J.: Mawiasz, że im dalej na Wschód, tym lepiej. Czego tam szukasz?
J.B.: Może to się wiąże po części z byciem historykiem, a może po prostu taki jestem – zawsze wczoraj było dla mnie ciekawsze, lepsze, więcej dające. Teraz jest to też po trochu szukanie własnej młodości – piaszczystych dróg, spokoju, czasu na zatrzymanie, rozmowę, zwykłej, swojskiej ławki pod sklepem geesu. Ludzi, którzy na niej siedzą i zechcą pogadać, (choć ja, jako samotnik, nie zawsze mam przestrzeń na taką rozmowę). I to można jeszcze spotkać najbardziej na Wschodzie. Druga kwestia jest taka, że cały obszar między Wisłą a Bugiem, od Mazur po Karpaty, to jedno wielkie pogranicze, styk Wschodu z Zachodem, a takie miejsca zawsze są inne. Na tym styku to, co najbardziej charakterystyczne dla danego państwa, nacji czy regionu, jest skupione jak w soczewce, tam się przekształca, dopasowuje, wybiera najkorzystniejsze elementy i wreszcie tworzy nowe. To pogranicza formatują kulturę narodów.

fot. Jola Franus
J.: Inspiruje Cię górska przyroda, ludzie których spotykasz w drodze, nostalgia jesieni, anioły (nie tylko bieszczadzkie). Wiersze zdradzają Twoją wrażliwość i emocjonalność, skąd zatem ta czerń w pseudonimie?
J.B.: Właśnie stąd. Poezja w dużej mierze rodzi się z pesymizmu, z niepogodzenia z otaczającą rzeczywistością tudzież z przemijaniem codziennego, znanego świata. Kogo nie boli, ten nie pisze wierszy – napisał Jan Rybowicz, a śpiewa SDM. Poza tym tak prozaicznie – czarny to mój ulubiony kolor. Jest też w tym pseudonimie ukłon w stronę jednego z moich ulubionych wierszy Jerzego Harasymowicza Zaparzanie herbaty. No i wreszcie – pseudonim musi być wygodny do zapamiętania. Nawet przy tak charakterystycznym imieniu jak Józef, Czarny Poeta, łatwiej wpada w ucho.
J.: W Twoich wierszach pobrzmiewają echa dzwonów, nieistniejących bieszczadzkich cerkwi. Jesteś strażnikiem pamięci i przewodnikiem po miejscach, które bezpowrotnie przeminęły.
J.B.: Dość samozwańczym, ale tak. Chyba każdy może się nim stać. Ogólnie uważam, że zarówno historyk, jak i poeta jest strażnikiem – pamięci, jako takiej, ale ogólnie też pewnej jakości właściwej danemu czasowi. Mamy do opisania nasze teraz, ale też wczoraj – to, co przeżyliśmy osobiście, ale również to, co nam opowiedziano. Napisałem kiedyś taki wiersz Jesienny dzień w Siekierezadzie i tam jest fraza nasze światy / których już nie ma – i to jest właśnie tak: nie ma, ale są – dzięki nam. Opowiadając zasłyszaną historię, uwiarygodniamy ją, staje się nasza, jej postaci żyją dzięki powtarzanej przez nas opowieści. A przetwarzając ją w miarę powtarzania, stajemy się jej częścią. Wrastamy w legendę.

fot. Itan
J.: Idąc piszę / pełen obaw czy słowo / nie uderza/ w ciszę. Jeśli dobrze rozumiem, w tej strofie ukryta jest obawa, że w dzisiejszym świecie poeci nie mają dla kogo pisać.
J.B.: Nie. Tu akurat bardziej obawa, że ten mój proces twórczy opisywanemu światu przyrody nie jest potrzebny. Że wypowiedzenie go słowem zburzy jego spokój. Wiersz był pisany w efekcie wielu przemarszów po drodze z Łopieńki do Buka. Kiedyś szedłem tamtędy i mówiłem go głośno… dymiącym zboczom gór… sprawdzałem, co na to Cisza. Co do odbiorców – oni są. Kwestia dotarcia do nich i do zatrzymania ich nad słowem. Jest szerokie gremium ludzi jeszcze czytających… acz ja zawsze staram się dotrzeć do tej całej reszty, która nigdy nie była na wieczorku autorskim, a ostatni wiersz przeczytała z musu w liceum. Poza tym dla kogo pisać? – Dla samego siebie. Pisanie to przymus wewnętrzny.
J.: W górach można znaleźć ludzi różnego kalibru. Jedni chcą się w nich zgubić inni odnaleźć. Do której kategorii byś zaliczył siebie?
J.B.: Do obu, bo tylko odpowiednio głębokie zagubienie pozwala odnaleźć siebie. Sprawdzić. A najbardziej sprawdzają góry.

fot. zbiory własne Józef Bilski
J.: Jednego dnia jesteś na Wschodzie, by następnego pojawić się na drugim krańcu kraju. Można Cię spotkać na wylotówkach z miast, zatrzymującego okazję. Co Cię tak gna po świecie?
J.B.: To specyfika zawodu. Jeśli chce się być poetą zawodowym i z tego żyć, trzeba się przemieszczać. Nie tylko ze spotkania na spotkanie, ale też aby te spotkania dopiąć organizacyjnie. Niestety kultura u nas tak działa, że dopóki człowiek osobiście gębą nie zaświeci, nic nie zdziała. Gdyby nie to, ilość podróży nieco by się ograniczyła. Oczywiście można być poetą regionalnym… tylko co z tego? Jest w Domach Kultury niepisana zasada, że swoim się nie płaci (nie wiem skąd to traktowanie po macoszemu, ale tak jest) więc poecie z Podkarpacia w Rzeszowie nie zapłacą, ale we Wrocławiu już tak. No to się jedzie. Druga kwestia to fundacja – większość organizacji ma taki piękny zapis w statucie, że terenem działań jest cały kraj – ja ów zapis staram się w działaniach Fundacji Testudo realizować, włączając się w przeróżne ogólnopolskie imprezy. Być może trzeba będzie kiedyś z czegoś zrezygnować – z poezji albo z fundacji. W drodze żyje całkiem sporo ludzi – kierowcy, przedstawiciele handlowi, maszyniści… artyści też do nich należą. Część z nich wprawdzie wraca na noc do domu, tylko po to, by rano zeń wyjechać, ale część nie. Dla mnie byłoby męczące wracać o dwudziestej drugiej ze spotkania autorskiego z Bielsko-Białej do Przemyśla. Wolę zostać, a kolejnego dnia ruszyć dalej. I robi się trasa. I z nagła człowieka dwa tygodnie nie ma w domu, gdziekolwiek by on nie był. Wydawałem niedawno tomik poetce z Podlasia, Zofii Wróblewskiej. W jednym z jej wierszy znalazłem taką frazę miejsce zamieszkania / to przecinek, nie kropka. I to jest wszystko.

fot. Zbiory własne Józef Bilski
J.: Strojne w Biel i Trombita to wielowymiarowe wydarzenia artystyczne z prezentacją poezji, wystawami malarstwa czy fotografii. Najistotniejszą ich część stanowią jednak koncerty, na których króluje piosenka autorska, turystyczna, studencka, poezja śpiewana. Jaka jest idea tych festiwali?
J.B.: Idea to przede wszystkim prezentacja, tzw. piosenki z tekstem, promocja młodych talentów przez festiwalowe konkursy (poetycki, fotograficzny, piosenki) i docieranie do ludzi, którzy na co dzień takiej muzyki nie słuchają. Formalnie organizatorem obu imprez jest Fundacja Kulturalno-Artystyczna Testudo, której jestem prezesem. Zapraszam zarówno na stronę i fanpage Fundacji, jak również na nasze wydarzenia w szczególności oba festiwale – Strojne w Biel pod koniec lutego w Lublinie i Trombita na początku października w Bieszczadach.
J.: Ludzie, którzy uczestniczą w tego typu imprezach, stanowią specyficzną społeczność. Co ich łączy?
J.B.: Patrząc na to, co się dzieje w social mediach, zaczynam mieć wrażenie, że coraz więcej dzieli. Ale łączy na pewno zamiłowanie do poezji, do ambitnej muzyki, do gór, do spędzania czasu bez telefonu w dłoniach. Do takiego pogodnego pesymizmu jak mawia Mistrz Poniedzielski. I może też do takiej swoistej samotności.

fot. Agresth
J.: Wieczory bieszczadzkie z Twoją poezją i anegdotami oprawione klimatyczną muzyką, również cieszą się powodzeniem. Jak myślisz, co ludzi pociąga w tym zakątku Polski?
J.B.: Cisza, spokój, samotność, bezdroża, dzikość – czyli wszystko to, czego w Bieszczadach już nie ma. Bieszczady się kończą, zostały już tylko okruchy tamtego świata – może dlatego tak chętnie słucha się o nich wierszy i piosenek, bo gdzieś podskórnie ludzie zdają sobie sprawę z tego przemijania. Z drugiej strony nasłuchają się i jadą w poszukiwaniu owych dzikich Bieszczad – i nie wiedzieć czemu pytają o zasięg, telewizor w pokoju, żeby było blisko, nisko i był widok, o restauracje, o spa. Seriale o Bieszczadach mają stada fanów, ale dziewięćdziesiąt procent z nich na ławce pod sklepem nie siądzie, bo bohater ich odcinków jest po piątym winie i pachnie we wszystkich kolorach wypału i barwnego życia. Chcemy dzikości, ale żeby była bezpieczna, oswojona. Nie cenimy autentyczności. Gdy prowadziłem schronisko w Biesach, zrobiłem eksperyment socjologiczny – na część spotkań autorskich przychodziłem ubrany po bieszczadzku (bojówki, koszula w kratę, gumofilce itp.), a na część w bardziej eleganckiej koszuli, skórzanej kurtce (to też po bieszczadzku, ale od święta). Ilość ludzi, która kupowała tomiki czy podchodziła porozmawiać w momencie, kiedy występowałem w tej pierwszej wersji, była znikoma. Jednym słowem chcemy zakapiora, ale grzecznego. Sprzedaje się to, co znane – artysta musi być pod kołnierzykiem.
J.: Historia, fotografia. Czym jeszcze się zajmujesz?
J.B.: Tak, historia – dwudziestolecie międzywojenne i postać Marszałka, po którym zresztą mam imię. Ale też małe miasteczka, w których drzemią wielkie historie – opisuję je czasem artykułem do szuflady, a czasem jest z tego wiersz. W historii sztuki architektura (średniowiecze) i secesja oraz malarstwo realizmu XIX wieku. A w fotografii najbardziej interesuje mnie detal. Czarno-biały. Nie lubię fotografować ludzi. Na studiach, na historii sztuki mieliśmy zajęcia z fotografii dokumentalnej – i to jest coś, co mnie pociąga w tej dziedzinie – dokumentacja, zatrzymywanie czasu, miejsc. Był taki film Rezerwat i tam padło określenie, że te przeglądane (w tej scenie) fotografie są niedoświetlone, nieostre, ale jest w nich coś, co pozwala zajrzeć poza kadr. I to jest dla mnie niedościgniony ideał.

J.: Sześć tomików masz już w garści. Co tam się teraz pisze, a może wydaje?
J.B.: Tomik Natura rzeczy – nieco mniej bieszczadzki, ponoć filozoficzny. Poza tym kilka tomików jest złożonych, ale na razie brakuje szaty graficznej. Szlifuje się zbiór opowiadań Z przemijania dróg… Opowieści nie tylko bieszczadzkie.
J.: Tak jak nie posiedzisz dłużej w jednym miejscu (niezależnie od przyczyny), tak wciąż szukasz nowych obszarów dla poezji we współczesności.
J.B.: Staram się. W tym momencie ukazuje się płyta Gdzieś w Bieszczadzie, na której trzynastu różnych wykonawców umuzyczniło moje teksty. Wymyśliłem też projekt #kubekpoezji – fragmenty swoich wierszy oraz fotografie umieściłem na kubkach – to takie Cohenowskie podejście, że poezja powinna być dostępna i obecna w życiu codziennym. Planuję też stworzenie audiobooka (najprawdopodobniej z tomiku Miejsce), gdzie wiersze będzie czytać kilku lektorów, a dodatkowo znajdzie się tam ścieżka dźwiękowa. Już się nagrywa kilkanaście teledysków do wierszy bądź do tematycznych bloków poetyckich. No i wciąż rozwijam social media.

J.: W Bieszczadzie?
J.B: Tak – w Bieszczadzie. Stosuję tę formę wbrew notorycznym protestom braci polonistów i sióstr polonistek. Określenie stworzył i rozpowszechnił swoją poezją najsłynniejszy bieszczadzki bard – Ryszard Szociński. On to mawiał, że to nie są Bieszczady, zwykłe góry – ale Bieszczad, żywy byt, który kształtuje, odmienia tych co tu trafili…
J.: W takim razie co słychać w Bieszczadzie?
J.B.: Jesień. Obecnie niezależnie od pory roku. Bieszczady odchodzą. Stach Żurek, poeta bieszczadzki tej samej epoki co Tadeusz Śliwiak czy Jerzy Harasymowicz napisał: patrzę na siwiejącą twarz świata – i to jest właśnie to, patrzymy na odchodzenie Gór, tych prawdziwych, które albo przybysza ukształtowały albo odrzuciły z powrotem w paszczę cywilizacji.
J.: Urzeczona Twoją poezją, zwłaszcza tą z Bieszczadem w tle, życzę Ci wielu pomysłów na promowanie twórczości, energii do pracy, a przede wszystkim wspaniałych tekstów. Dziękuję za rozmowę.
J.B.: Dziękuję również. I zapraszam – najpierw do słowa, zdecydowanie niekoniecznie mojego, lecz tych wielkich: Ryszarda Szocińskiego, wspomnianego Stacha Żurka, Harasyma, Jana Szelca, Mirka Welza, Roberta Myszkala… a potem do Gór… poczuć oddech wędrówki… iść z Bieszczadem.

fot. Szymon Kosicki