Stanisława Żak (z domu Charchan) urodziła się 05 listopada 1943 roku na Kresach Wschodnich Rzeczypospolitej w Czyszkach pod Nowym Samborem (przedwojenne województwo lwowskie). Kiedy miała pięć lat razem z rodziną została deportowana w głąb Rosji. Poznaj losy niezwykłej kobiety, która dorastała w cieniu sowieckiego terroru. Pierwszą część reportażu znajdziesz TUTAJ
Spis treści:
Bułki babki Kaczmarczychy
Czerwona chusta dla wszystkich
Listy z łagru
Formalności w punkcie repatriacyjnym na granicy polsko-białoruskiej trwają cały dzień. Stasia z Jankiem siedzą w poczekalni (jedząc jabłka), a rodzice w tym czasie wyrabiają dokumenty, na podstawie których będą mogli legalnie wjechać do Polski. Przysługuje im także zapomoga (równowartość jednej przeciętnej wypłaty na osobę). W końcu wszystko udaje się załatwić i pod wieczór rodzina Charchanów wsiada w Terespolu do kolejnego pociągu. Jeszcze tylko przesiadka w Warszawie i wreszcie docierają do Przemyśla, gdzie zatrzymują się u krewnej.
– Po powrocie byliśmy nędzarzami. Moim najlepszym strojem był mundurek ze szkoły w Chabarowsku. Ubierałam go tylko od święta, żeby się nie zniszczył, a na co dzień miałam połatane łachmany. W naszym nowym domu nie było luksusów, ale i tak czułam się jak w pałacu, bo na zesłaniu przez osiem lat żyłam w piętnastometrowej klitce, gdzie musiały się zmieścić trzy prycze i kuchnia, która ogrzewała pomieszczenie i służyła do gotowania posiłków.

Suchoputnyj Aeroport –1955 r.
fot. zbiory własne Stanisława Żak’;
Osiedle Suchoputnyj Aeroport pod Chabarowskiem składało się z dziesięciu baraków. W każdym znajdowało się dwadzieścia pomieszczeń, ulokowanych wzdłuż korytarza. Na każdą rodzinę przypadało jedno lub dwa pomieszczenia, w zależności od tego, jak była liczna. Przywożeni z różnych stron ZSRR ludzie, z jakiegoś powodu niewygodni dla systemu, otrzymywali status „przesiedleńców na specjalnych prawach” (pieriesielieńców). Szosa z Chabarowska na lotnisko oddzielała miejsce, w którym mieszkali zesłańcy od ludzi wolnych – wolnych na tyle, na ile mogli cieszyć się swobodą obywatele kraju, w którym rządził skrajny totalitaryzm. Pieriesielieńcy to zesłańcy pozbawieni wszelkich swobód obywatelskich, sprowadzeni do roli trybików w machinie systemu, który łaskawie pozwalał „bezwartościowym” jednostkom „zasłużyć” na życie w społeczeństwie. Stłoczeni w ciasnych klitkach, zatrudnieni w katorżniczej pracy, za którą otrzymywali płacę ledwie starczającą na wyżywienie, surowy klimat – zmieniły ich życie w gehennę. Raz w tygodniu mieli obowiązek meldować się w siedzibie NKWD, żeby potwierdzić obecność. Strażnicy wiedzieli, że zesłańcy mają nikłe szanse na ucieczkę, bo walka o przetrwanie pochłaniała ich wszystkie siły i pieniądze.
– Po drugiej stronie szosy był „inny świat”. Tam w normalnych domach mieszkała „szlachta”– ludność miejscowa oraz potomkowie carskich przesiedleńców, którzy stali się wolni. Oni żyli zupełnie inaczej niż my. Mieli lżejszą pracę, więcej pieniędzy, mogli hodować zwierzęta, swobodnie jeździć do miasta. Jeśli ktoś od nas miał sprawę w Chabarowsku, musiał prosić o przepustkę na piśmie, a gdyby nie wrócił w przepisowym czasie, miałby poważne konsekwencje. Kiedy zachorowałam na koklusz i od kaszlu gardło miałam zdarte do krwi, mama co rano ściągała mnie z łóżka i kazała boso biegać po mokrej, zimnej trawie. Poza tym jedliśmy dużo czosnku – „pachniało” nim od każdego. Takie tam było leczenie.
W okolicy nie było lekarza, dentysty ani apteki. Nie można było dostać nawet szczotki czy pasty do zębów. Mieszkańcy osiedla leczyli się ziołami, czosnkiem, który wzmacniał odporność, a niskie temperatury hartowały ich organizmy.

fot. zbiory własne Stanisława Żak
Obok siedziby NKWD leżały bele drewna, Jeśli ktoś umarł, rodzina podrzucała w nocy ciało właśnie na to drewno. Oni (władza) wtedy już byli, jako tako humanitarni i chowali zmarłych w trumnach zbitych z desek. Nie trzeba było wyrzucać trupów, tak jak w czasie jazdy na Sybir.
W osadzie poza Stasią i Jankiem nie było innych polskich dzieci. Byli natomiast mali Kazachowie, Łotysze, Litwini, Estończycy, Ukraińcy, Białorusini, Niemcy, Japończycy – wszyscy tak samo biedni. Pewna staruszka, zwana Babką Kaczmarczychą, letnią porą jeździła żebrać do Chabarowska. Najczęściej dostawała jedzenie, czasem jakieś pieniądze, za które kupowała chleb. Kiedy wysiadała z autobusu zgraja bosych dzieciaków z piskiem biegła w jej stronę, a ona rozkładała na ziemi tobołek i pozwalała im najeść się do syta.
– Pieniędzy starczało tylko na to, co najpotrzebniejsze. Musieliśmy obejść się bez wielu rzeczy. W lecie chodziliśmy boso i co ciekawe, nic mnie nie kłuło ani nie bolało, a jak zatęskniłam za butami, robiłam błoto, malowałam nim stopy i już miałam buty. W zimie nosiliśmy walonki, czyli buty z filcu. Mój brat chodził w nich jeszcze w Polsce, nawet do zdjęcia mama go w nie wystroiła, bo nie miał nic innego.

fot. zbiory własne Stanisława Żak
W klimacie, gdzie temperatury spadają poniżej czterdziestu stopni, dużym wyzwaniem jest zdobycie ubrań, a każdy potrzebował kilka warstw odzieży, nakrycie głowy i zasłonę na twarz. Robotnicy dostawali watowane kufajki, spodnie i czapki, ale inne rzeczy należało zdobyć samemu. Kobietom w tamtych czasach nie wypadało nosić spodni, lecz praca na mrozie wymusiła zmianę obyczajów. Dzieci chodziły, w czym popadło. Z materiałów, które można było dostać, szyto kombinezony, albo przerabiano rzeczy z dorosłych. Tylko mundurki szkolne musiały wyglądać schludnie. Dziewczynki nosiły ciemne sukienki z białymi kołnierzykami i fartuszkami – ciemnymi na co dzień białymi od święta. Chłopcy ciemne koszule i spodnie.
– Na zabawki też nie było pieniędzy. Wycinałam lalki z gazety i „szyłam” im spódnice, bluzki, sukienki, też z papieru. Ubranka musiały mieć zakładki, które się zaginało i w ten sposób przyczepiało do lalki, żeby nie spadły przy zabawie. Jak były kredki (bo o farbach można było tylko pomarzyć), malowałam te stroje na różne kolory. Miałam całą rodzinę papierowych lalek: tatę, mamę i dzieci.
Czerwona chusta dla wszystkich
Pierwsze dni po powrocie do Polski to dla rodziny Charchanów czas na odpoczynek i aklimatyzację, poznanie realiów życia i zastanowienie się co dalej. Potem trzeba jak najszybciej podjąć pracę, a dzieci wysłać do szkoły. Stasia dostaje propozycję cofnięcia się do szóstej klasy, żeby przed egzaminami do liceum poznać język polski, ale się nie zgadza.
– Powiedziałam, że albo mnie przyjmą do klasy siódmej, albo wcale nie pójdę do szkoły, chociaż po polsku umiałam tylko pacierz. O dziwo dyrekcja szkoły przystała na moją prośbę. Naukę rozpoczęłam w połowie marca i przez trzy miesiące nauczyłam się trochę mówić, ale z pisaniem było gorzej. Pomimo tego przystąpiłam do egzaminów. Matematykę zdawałam pisemnie, jak inne dzieci, z polskiego, jako jedyna miałam egzamin ustny. Nie poszło mi zbyt dobrze, ale do liceum zostałam przyjęta.
W Chabarowsku wszyscy mówili w „esperanto” – pani Stasia tak nazywa rosyjski, ubarwiony naleciałościami z języków, którymi posługiwali się mieszkańcy osiedla. Na straży czystości językowej stał system edukacji. Pomimo tego, że zesłańcy byli ludźmi drugiej kategorii, ich dzieci miały szansę stać się „pełnoprawnymi obywatelami” Związku Radzieckiego. Z otwartymi rękoma przyjmowane były do szkoły, gdzie poddawano je rusyfikacji i wpajano wierność nowej ojczyźnie. Organizacja pionierska – komunistyczna młodzieżówka – do której musiał wstąpić każdy uczeń po dziewiątym roku życia, otaczała młodych opieką, kreśląc przed nimi wizję świetlanej przyszłości, jeśli tylko spełnią stawiane przed nimi warunki. Po uroczystym pasowaniu na pioniera i obdarowaniu nowych członków czerwonymi chustami (gałstukami), zaczynała się praca nad kształtowaniem odpowiedniej postawy, którą pogłębiały sprawności zdobywane na zbiórkach pionierskich – choćby sprawność wykrywania wroga.

Suchoputnyj Aeroport
fot. zbiory własne Stanisława Żak
– Dla systemu nie miało znaczenia czy były to dzieci zesłańców, czy te „zza szosy”. Wszyscy traktowani byli tak samo, a propaganda, którą nas karmiono i metody zapożyczone żywcem z Hitlerjugent, robiły swoje. W pewnym momencie byłam przekonana, że powinnam uważnie przyglądać się otaczającym mnie ludziom, żeby w porę zdemaskować szpiega i donieść o nim władzy, nawet gdybym go znalazła we własnym domu.
Stopniowo wielonarodowościowe i zróżnicowane pod wieloma względami młode pokolenie przekształcało się w hołdujących ideom komunizmu obywateli. Również Stasia wrastała w nową rzeczywistość, zacierały się jej wspomnienia z dzieciństwa, brakowało punktu odniesienia, jaki mieli dorośli. Z drugiej strony to, co słyszała w domu, choć nigdy niewypowiadane wprost, kłóciło się z zasadami, jakie wtłaczano jej do głowy w szkole. Nazywa to rozdwojeniem jaźni.
– Podczas rozmów, które wszczynali dorośli, byliśmy wypraszani, ale wielu rzeczy się domyślałam. Przecież babcia często płakała, mama wspominała życie w Czyszkach, a ojciec wciąż był w łagrze. Każdy jego list zaczynał się słowami: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, a przecież w szkole mówili, że Boga nie ma. Były we mnie dwie osoby: ta pionierka z czerwoną chustą na szyi i to dziecko, które rozumiało, że nie wszystko, czego uczą na zbiórkach, jest prawdą.

Suchoputnyj Aeroport –1956r.
fot. zbiory własne Stanisława Żak
Więzień łagru miał prawo napisać do rodziny raz w miesiącu. Każdy list, który dotarł do Chabarowska, traktowany był jak relikwia: czytany głośno, analizowany i tłumaczony dzieciom, które nie znały polskiego. Stasia wpatrywała się w litery stawiane ręką ojca, którego ledwie pamiętała, w obcym dla niej języku, próbując zrozumieć, dlaczego rodzina nie może być razem. Jeden z listów wszędzie ze sobą nosiła, aż w końcu zapomniała go w szkole pod ławką. Korespondencja podlegała cenzurze, więc nie było w niej nic, o czym nie można było pisać, ale „ten” Chrystus nie mieścił się w kanonach socjalizmu. Gdyby list wpadł w niepowołane ręce, cała rodzina mogłaby mieć nieprzyjemności.
– Kiedy się zorientowałam, co się stało, pobiegłam do szkoły. List przepadł. Wszyscy byliśmy w strachu, bo mogli oskarżyć mamę, że niewłaściwe wychowuje dzieci, co groziło umieszczeniem mnie i Janka w domu dziecka. Z nerwów nie spałam całą noc, a rano, kiedy tylko weszłam do klasy, zostałam wezwana do dyrektorki.
Pani Stasia przez chwilę w milczeniu patrzy w okno, potem wyjmuje z albumu fotografię grona nauczycielskiego ze szkoły w Chabarowsku i wskazuje na siedzącą pośrodku kobietę. To na jej wezwanie stawiła się tamtego dnia w gabinecie dyrektora i z duszą na ramieniu czekała na wyrok. Pani dyrektor tak poprowadziła rozmowę, że nie było wątpliwości, w czyich rękach znalazł się list, a jednocześnie dała do zrozumienia przerażonemu dziecku, że nie zamierza wyciągać konsekwencji. Prosiła tylko o zachowanie rozmowy w tajemnicy.
– Jednak i w Chabarowsku trafiali się przyzwoici ludzie.

Suchoputnyj Aeroport –1956r.
fot. zbiory własne Stanisława Żak
Dziękuję za poświęcony czas i zainteresowanie historią Stanisławy Żak. Niebawem zostanie opublikowana trzecia (ostatnia) część reportażu.