Józio

W ostatnim czasie panuje moda na tworzenie drzew genealogicznych. I ja też postanowiłam poszukiwać informacji na temat swoich bliskich i ocalić ich losy od zapomnienia. Opisywanie historii przodków to mój sposób na budowanie więzi międzypokoleniowej.    Poznaj, ocalony od zapomnienia, skrawek życia mojego pradziadka.

 

Rzeka wiła się leniwie pomiędzy pasmem wzgórz, porośniętym gęstymi lasami, ciągnącymi się gdzieś po najdalsze krańce Karpat. Pola uprawne i łąki, rozsiane po zboczach, mieniły się kolorami późnego lata, tworząc złotozieloną szachownicę, poprzetykaną polnymi drogami.
Większa część plonów znajdowała się już w stodołach, ale ziemniaki i inne okopowe, jeszcze czekały, aż je pracowite dłonie, wydrą z tej urodzajnej, ale trudnej ziemi. Przy niedzieli nikt jednak w polu nie pracował. W obejściach też było pusto. Większość mieszkańców, wiosek rozrzuconych wzdłuż gościńca, poszła dzień święty święcić – jedni do cerkwi, a inni do kościoła, w zależności od tego, kto do jakiego krzyża się modlił, albo gdzie, komu było bliżej.

Słońce stało już wysoko, kiedy na jednej z polnych dróżek, pojawiła się kobieta. Szybko przebiegła przez dolinę i łagodne wzniesienie, lecz im wyżej, tym trudniej było jej się poruszać. Zwolniła i chustką, która spadła jej z głowy, co chwilę ścierała pot spływający  z czoła do oczu.

Tymczasem, z drugiej strony pagórka, drogą od lasu schodzili wędrowcy – mężczyzna w sile wieku, ogorzały od słońca i postawny, wiódł mizernego chłopca. Szli w milczeniu. Dzieciak często przystawał, obskubywał krzaki głogu, zaglądał do ptasich gniazd, zbierał kamyczki, mężczyzna zaś co jakiś czas, gniewnym spojrzeniem przywoływał go do siebie.

Kobieta dotarła na wzgórze. Zmęczona szaleńczym pędem, padła na trawę, próbując złapać oddech; przed oczyma zamajaczyły jej plamy, wnętrzności skręciły się i z pewnością oddałyby swoją zawartość, gdyby jakąkolwiek miały. Podniosła się po chwili i zgięta, trzymając się za bok, poszła w kierunku szczytu, gdzie wąskie pasmo lasu, z widocznymi prześwitami, dawało możliwość przejścia na drugą stronę wzniesienia.

W tym czasie wędrowcy doszli już do głównej drogi. Przez jakiś czas biegła ona wzdłuż pól, które żółcąc się ścierniskami, czekały na podorywkę, potem podchodziła pod samą rzekę tak, że można było usłyszeć szemranie rwącego nurtu, by na koniec odbić w kierunku widocznej z oddali wioski.

Nagle na dolinę spadł krzyk:

– Jóóóziooo!

Słysząc swoje imię, dzieciak odwrócił się gwałtownie, gotowy pobiec w stronę najdroższego głosu, lecz w tej samej chwili szorstka, silna dłoń chwyciła jego rączkę i zmusiła do dalszej wędrówki.

– Józio! Józio, wracaj! – zawodziła kobieta.

Chłopiec jej nie widział, lecz dobrze zgadywał, że stoi pomiędzy drzewami na górce, skąd rozciąga się widok na całą okolicę.

– Jóóóziooo! – Raz jeszcze rozległo się wołanie. Potem wędrowców ścigało już tylko wycie – nie było wiadomo, czy wydobywa się z człowieka, czy dzikiego zwierzęcia. Mężczyzna skulił się na ten dźwięk, jakby mu ktoś położył na plecy wielki ciężar, ale nie zatrzymał się, nie obejrzał, tylko mocniej ścisnął dłoń dziecka i przyspieszył kroku.

Z czasem zawodzenie stawało się coraz słabsze, chwilami wydawało się, że to wiatr przynosi czyjeś śpiewanie, aż w końcu nad rzeką zaległa cisza i wszystko wróciło do normy. Józio jeszcze kilka razy odwracał głowę, jeszcze przez jakiś czas próbował wyczytać z surowej twarzy ojca, przyczynę matczynej rozpaczy, lecz po chwili o wszystkim zapomniał i znowu zaciekawił się okolicą.

A kobieta, leżąc w wysokiej trawie, zanosiła się szlochem, bezgłośnie powtarzając imię dziecka. Nagle, porażona jakąś myślą, zerwała się, gotowa dogonić idących i zawrócić ich z drogi. Przebiegła kilka kroków, zatrzymała się i znowu osunęła na kolana, jakby jakaś niewidzialna siła, dalej iść jej wzbraniała; mogła tylko patrzeć, jak pylistą drogą oddala się i znika za zakrętem, kawałek jej serca, żywcem z piersi wyrwany.

Wędrowcy szli prawie cały dzień. Raz tylko, usiedli na rozstaju, by w cieniu wielkiego dębu, przegryźć kawałek czerstwego chleba i popić wodą ze strumyka, który z szumem spływał do Sanu.

Dopiero przed wieczorem stanęli u celu podróży.

Zagroda, do której przyszli, była największa w całej okolicy. Podłużny dom zwrócony frontem do drogi, z oknami wychodzącymi na warzywny ogródek, bielił się z daleka, odświętnie wymalowanymi ścianami. Stodoła z otwartymi wrotami ukazywała wnętrze, po dach wypełnione sianem. Pozostałe zabudowania gospodarcze, rozrzucone po rozległym dziedzińcu, dawały schronienie licznemu inwentarzowi, a w kącie podwórza, przy studni, żuraw kłaniał się przybyszom, za każdym razem, kiedy sięgał po wodę.

Ruch i wrzawa na podwórzu świadczyły o tym, że zbliża się pora wieczornego obrządku – słychać było ryczenie krów, które sprowadzone z wypasu dopominały się udoju, odgłosy ptactwa domowego, zlatującego się do rzucanego im ziarna, szczekanie psów, śmiechy i nawoływania krzątających się koło żywizny.

Mężczyzna nieśmiało wszedł na podwórze i zapytał o gospodarza. Odpowiedź, którą dostał, była widać nie po jego myśli, bo zasępił się i wróciwszy na drogę, w milczeniu rozważał, co ma dalej czynić.

Wtem z głębi podwórza nadeszło kilka kobiet. Jedna z nich, niosąca na rękach dziecko, widząc gości, zatrzymała się i rzekła:

– Zachodźcie, na drodze nie stójcie.

– My z gospodarzem sprawę mamy – odburknął mężczyzna, nie schodząc z drogi.

– Wiem, wiem, ale co z nim, to i ze mną mówić możecie. Wejdźcie, spocznijcie i powiedzcie, co was sprowadza, a nim się ściemni, mąż wróci, to i rozmowy dokończycie.

Mężczyzna ociągał się jeszcze chwilę, w końcu jednak na podwórze wszedł i na ławce pod płotem przysiadłszy, czekał na przyjazd gospodarza. Z nikim nie chciał gadać, poczęstunku nie przyjął, tylko o kwaterkę kwaśnego mleka dla dzieciaka poprosił.

Wreszcie, tuż przed zachodem wóz zajechał na podwórze. Gospodarz zawołał na parobka i rzuciwszy mu lejce, skierował kroki do domu. Przybysz zerwał się z ławki i zagrodził drogę gospodarzowi.

– Witajcie. Tak jak my gadali, chłopakam przyprowadził – powiedział, przesuwając przed siebie wystraszone dziecko.

Gospodarz przyjrzał się chudym ramionkom i zmizerowanej buzi chłopca.

– Toż to dzieciak jeszcze! Pożytku z niego nie będzie. Co innego żeście gadali, silny miał być.

– Może on i nie taki silny, ale za to sprytny i w robocie szybki. Będziecie z niego mieli pożytku co niemiara: bydła przypilnuje, ryb nałowi, dziecko zakołysze i…

– Co z tego, kiedy mi w polu pomoc potrzebna – przerwał gospodarz, drapiąc się po brodzie. Po chwili jednak spytał: – Ile ma lat ten wasz spryciarz?

– Będzie  ze dwanaście.

– Oj, bujdy mi tu opowiadacie, straszne bujdy! Dziesięć, co najwyżej, ale pewnie i tak za dużo mu naliczyłem.

Przybysz zwiesił głowę.

– Weźcie chłopaka, gospodarzu, bo… zginiem – odezwał się po chwili. Mówił cicho i powoli, słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. – U mnie tylko kawałek piaszczystej ziemi, ciężko z niej godziwy plon wydrzeć, choćby ręce po łokcie urobić. Ledwie my ostatnią zimę przetrwali. Mam jeszcze troje młodszych w chałupie. Ten tu najstarszy, dziewięć lat na Józefa skończył, ale roboty nauczony, darmować nie będzie. Weźcie… – zakończył, głaszcząc chłopaka po jasnej czuprynie. – Niech chociaż on… przed głodem się ratuje.

– No i co ja mam z wami robić? – Gospodarz jeszcze raz przyjrzał się wyrostkowi. Mizerny, trzęsący się, choć było parno, zdawał się chory na ciele i na umyśle. Wielkimi z przerażenia oczyma spoglądał raz na gospodarza, raz na ojca. Nie było w nim widać ani siły do roboty, ani sprytu, ale gospodarz nie był z tych, co na czyjąś niedolę oczy zamykają. Machnął ręką z rezygnacją i powiedział:

– A niech tam, zostawcie go – do żniw następnych, potem się zobaczy. Nakażcie mu tylko, żeby się słuchał, to i źle mu u mnie nie będzie.

Rozmawiali jeszcze przez chwilę, na koniec widać targu dobili, bo podali sobie ręce i weszli razem do izby, gdzie na stole czekał posiłek. Gospodarz od razu zabrał się za jedzenie. Przybysz z kolei nie śmiał chwycić za łyżkę, bojąc się łapczywym na jedzenie pokazać.  Dopiero zachęcony przez domowników i on jeść zaczął.

Tylko dziecko, wpatrzone w miskę, z której unosił się zapach skręcający jego małe trzewia, siedziało ze ściśniętym gardłem, nie śmiąc podnieść oczu. I chociaż nikt mu nie objaśniał, jaka jest przyczyna ich wizyty w tym wielkim, gwarnym domu, to rozumiał przecież, że do matki już nie wróci.

 

W następnym OPOWIADANIU  zabiorę Cię  do małego pensjonatu, ukrytego gdzieś w  głębi  bieszczadzkich  lasów i pokażę,  co się może zdarzyć, kiedy dochodzą do głosu, dzikie instynkty ukryte  w zakamarkach ludzkiej duszy.