Inspirujące rozmowy: Zew natury – Magua

“Trzeba żyć ciekawie, bo życie jest krótkie…” Rozmowa z Arturem Chutczenko, plastykiem, fascynatem kultury Indian Ameryki Północnej  o poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi.

 

Artur Chutczenko należy do Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian, działa w  Grupie Rekonstrukcji Historycznej Monongahela 1755 Indianie Leśni, bierze udział w zlotach miłośników Indian.  W jego dłoniach powstają indiańskie stroje, broń i przedmioty codziennego użytku. Zajmuje się kowalstwem artystycznym, rzeźbą w drewnie i kamieniu,  maluje obrazy, wykonuje tatuaże.

Joanna: Masz tyle niesamowitych zainteresowań, że nie wiem, o co Cię zapytać  w pierwszej kolejności. Może zaczniemy od tego, co w tym momencie skradło Twoje serce?

Zamiast patrzeć w telewizor, wolę obserwować, co się dzieje w moich akwariach

Artur Chutczenko: Rybki (śmiech). Zamiast patrzeć w telewizor, wolę obserwować, co się dzieje w moich akwariach. To mnie uspakaja. Hoduję fantomy czarne, żałobniczki, pielęgniczki boliwijskie, kiryski, bojowniki. Wbrew pozorom, zapewnienie właściwych warunków życia rybkom i roślinom, wcale nie jest łatwe. Musiałem na przykład zrobić tzw. bimbrownię, czyli urządzenie do wpompowywania do akwarium dwutlenku węgla.  Teraz rośliny są o wiele piękniejsze,                                                                          a bojowniki doczekały się potomstwa.

J.: Akwarystyka wydaje się bardzo spokojnym zajęciem w zestawieniu z Twoją wcześniejszą pasją. Jak człowiek, który mieszkał w tipi, czuje się w mieście?
A.Ch. Trochę dziwnie. Brakuje mi tamtego życia, wyjazdów na zloty, spotkań, rozmów przy ognisku.   Moi znajomi indianiści, mówią, że się duszą w mieście, ja trochę też. Z drugiej strony jest stabilizacja – dom, umowa o pracę.  Są plusy i minusy – jak to się mówi.

J.: Interesujesz się kulturą Indian. Jak się zaczęła twoja przygoda z mieszkańcami Ameryki Północnej?
A. Ch.: Jako nastolatek lubiłem spędzać czas na powietrzu. Chodziłem nad rzekę albo do lasu, a jednocześnie robiłem wszystko, żeby nie grać w piłkę (śmiech). Wpadła mi w ręce trylogia „Złoto gór czarnych” Krystyny i Alfreda Szklarskich, potem „Ziemia słonych skał” i „Biały Mustang” Stanisława Supłatowicza, zwanego Sat – Okh (Długie pióro). Cała jego biografia jest bardzo ciekawa, ale mnie zafascynowało to, że podobno był półkrwi Indianinem i Polakiem, urodzonym wśród Szaunisów. Kilka lat później, razem z kolegą, słuchałem o nim audycji radiowej (to było już po wojsku) i tak się wkręciliśmy w temat, że zdobyliśmy jego numer telefonu, co nie było łatwe. Okazał się bardzo życzliwym człowiekiem, opowiedział nam o sobie i zachęcił, abyśmy wstąpili do Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian. Tak się to wszystko zaczęło. Pasja chyba jest w człowieku i wystarczy, że się trafi na jakiś ślad, a dalej już leci.

Ja i mój przyjaciel o imieniu: Ten, którego nie boją się nawet bobry
Fot. Jagoda Maria Barchanska

J.: Moja wiedza na temat Indian, oparta jest w dużej mierze na książkach Jamesa Coopera, więc mogę się mylić, ale mam wrażenie, że wiele możemy się nauczyć z ich filozofii życia.
A. Ch.: Indianie mają ogromny szacunek do natury. Wierzą, że są jej częścią i razem z innymi istotami tworzą Wielkie Koło Życia. Nie stawiają się w uprzywilejowanej pozycji, przeciwnie rozumieją, że nie mogliby istnieć, gdyby nie bogactwo przyrody.

Fragmenty reportażu  Pani Agaty Kowalskiej “Magua-człowiek lasu”.

J.: W literaturze można znaleźć opisy obrzędów „braterstwa krwi”. Byłeś świadkiem takiej ceremonii, a może sam zawarłeś z kimś indiańskie przymierze?
A. Ch.: Z samym obrzędem połączenia krwi nie miałem styczności, ale na zlotach poznałem wielu ciekawych ludzi. Spędzaliśmy razem czas, były rozmowy, opowieści, na temat życia rdzennych Indian w rezerwatach, ciekawe przeżycia. Nawiązywały się różne relacje, były też przyjaźnie.  Szczególną osobą był dla mnie mój nieżyjący już przyjaciel Mirko, który pochodził z Peru. Był niesamowitym człowiekiem, zawsze uśmiechnięty, zawsze ze spokojem podchodził do problemów.  Wiele czasu spędził w puszczy amazońskiej, gdzie uczył się żyć w harmonii z naturą. Zajmował się medycyną naturalną.  Dla ludzi był serdeczny i szczery. Wystarczyło, że spędziłem z Mirko kilka dni, a czułem się jak po terapii. Wiedział, że bardzo chciałem zdobyć indiański flet quena i podarował mi swój. To było bardzo wzruszające.

Takie różności wyrabiam w mojej kuźni

J.: Twoje imię Magua, znaczy Chytry Lis. W jakich okolicznościach je dostałeś?
A.Ch.: Maguła to postać z Ostatniego Mohikanina. Na jeden ze zlotów przyjechałem w spodniach, które podobne były to tych, jakie nosił filmowy Magua.  Stąd moje imię.

J.: Przez wiele lat byłeś przewodnikiem w wiosce indiańskiej. Opowiedz, na czym polegała Twoja praca.
A. Ch.: Ubrany w odpowiedni strój, oprowadzałem wycieczki i opowiadałem o historii, wierzeniach i rytuałach Indian. Najpierw jednak trzeba było zbudować wioskę od podstaw. Stawialiśmy zazwyczaj kilka tipi o różnym wyposażeniu. W namiotach wojowników była zgromadzona broń i inne eksponaty związane z walką, polowaniem czy obroną plemienia. Z kolei w tipi rodzinnym znajdowały się przedmioty, potrzebne do pracy w gospodarstwie

Tomahawki – bardzo ostre

domowym. W tej chwili, z uwagi na pandemię, większość wiosek przestała funkcjonować, niektóre nawet zlikwidowano, a szkoda. Żeby odtworzyć życie społeczności indiańskiej, trzeba zgromadzić sporo eksponatów.

J.: Zajmujesz się wyrobem strojów, broni i przedmiotów codziennego użytku używanych przez Indian.
A. Ch.: Przykładowe prace można zobaczyć na mojej stronie internetowej. Są tam sakwy i pochewki na noże zdobione tak zwanym  quilem. Jest to metoda wyszywania igłami ursona. Materiały, z których korzystam, są bardzo drogie i trudno dostępne, dlatego to co mogę, robię sam. W domu rodzinnym mam kuźnię, w której wykuwam ostrza do noży i tomahawków, a także ozdoby. Naczynia – łyżki miski, bukłaki wyrabiam z tykw. Najlepiej je samemu wyhodować, ale tu gdzie mieszkam, nie mam takich możliwości. Wyrabiam także maczugi bojowe, kamienne główki do fajek, maluje obrazy o różnej tematyce.

J.:  A propos obrazów. Jeden z nich podarowałeś mi w prezencie ślubnym, mam też Twoje figurki z modeliny. Jesteś wszechstronnie uzdolniony plastycznie, gdzie się tego wszystkiego nauczyłeś?
A. Ch. Jestem samoukiem.  Zawsze mnie ciągnęło do rękodzieła, chociaż w podstawówce z plastyki przeważnie miałem trzy, bo jak to się mówi „szewc bez butów chodzi”. Najpierw robiłem prace dla kolegów i koleżanek, a dla siebie na końcu. Przez jakiś czas byłem w liceum plastycznym, jednak szybko zrezygnowałem. Uczę się na zasadzie prób i błędów, czytam, eksperymentuję i w ten sposób wyrabiam sobie odpowiednią technikę. Kiedyś na przykład bawiłem się gliną, ale ostatecznie do wybrałem modelinę, bo ona po wypaleniu jest trwalsza.

Obrazy inspirowane twórczością Boba Rossa. Akryl, płótno.

J.: Kiedy Cię poznałam, byłeś perkusistą w zespole rockowym.
A. Ch.: To stare dzieje. Na początku lat dziewięćdziesiątych, mieliśmy z kolegami zespół o nazwie KCAZP, nie będę tłumaczyć tego skrótu, bo nie wypada (śmiech), w składzie gitara elektryczna, gitara basowa i perkusja. Graliśmy na wysłużonym sprzęcie, kupowanym za pierwsze zarobione pieniądze. To była muzyka w stylu polskich kapel, takich jak Lady Punk, czy Maanam. Zespół rozpadł się, kiedy poszedłem do wojska. Potem grałem jeszcze w zespole Ostatnia Wschodnia. To był krótki epizod, ale byliśmy w Leżajsku na Przeglądzie Zespołów Amatorskich. Wtedy po raz pierwszy w życiu widziałem profesjonalny sprzęt, perkusję, nagłośnienie. O mało mi oczy z orbit nie wyszły na ten widok.

 J.: Dzisiaj już mało kto pamięta, czasy zasadniczej służby wojskowej i widok idących ze śpiewem przez miasto szczęśliwców, którzy żegnali się z armią. Jesteś w stanie policzyć, ile zrobiłeś chust dla rezerwistów?

“Godzina piąta, minut trzydzieści, kiedy pobudka zagrała…”

A. Ch.: Nie bardzo. Przez dziesięć lat musiało się ich trochę nazbierać, zwłaszcza że moje chusty cieszyły się powodzeniem. W tamtych czasach służba była ciężka. Zaczynała się „falą”, żołnierz był „kotem”, musiał słuchać starszych. Kiedy do jednostki przychodzili kolejni rekruci, „kot” awansował i nabywał coraz więcej przywilejów, aż w końcu sam rządził. Chusta była symbolem powrotu do wolności, a jednoczenie pamiątką po wojsku. Na początku malowałem je kredkami maczanymi dla utrwalenia w wodzie z octem, potem pojawiły się farby akrylowe.

J.: Czym dla Ciebie jest Twoja pasja?
A. Ch.: Bez pasji w środku byłbym pusty – bez duszy. Jeśli się nic nie robi, to stoi się w miejscu. Trzeba żyć ciekawie, bo życie jest krótkie – to smutne, ale prawdziwe. Teraz ludzie ciągle się spieszą, nie wiedzą, co tak naprawdę jest ważne, nie potrafią zatrzymać się na chwilę, zerknąć na niebo, na zachód słońca.

J.: Mam wrażenie, że wciąż szukasz czegoś nowego. Jakie plany na przyszłość?
A. Ch.: Czas pokaże, ale mogę powiedzieć, że już się coś pojawiło. Razem z moją partnerką Anią, lubimy oglądać programy o Kosmosie. Może kupimy lunetę (śmiech).

J.: Wcale mnie  nie dziwi, że Ziemia jest dla Ciebie zbyt ciasna. Bardzo dziękuję za rozmowę i Życzę powodzenia w odkrywaniu kolejnych ciekawostek.  
A. Ch.: Dziękuję.

Grupa Rekonstrukcji Historycznej Monongahela 1755 Indianie Leśni. Strój osadnika z XVIIIw.